Znów mnie odwiedził ów prorok o twardym wejrzeniu, dniem i nocą przeżuwający w sobie świętą złość, a który na domiar wszystkiego jest zezowaty.
– Trzeba ich zmusić do poświęceń – powiedział.
– Istotnie – odparłem. – Dobrze by było odjąć im część nagromadzonego bogactwa; staliby się wtedy nieco ubożsi, ale i wzbogaceni sensem pozostałego majątku. Bogactwa nie mają bowiem dla nich żadnej wartości, póki nie zostaną włączone w kształt pewnego oblicza.
Ale on mnie nie słuchał, pochłonięty bez reszty swoją wściekłością.
– Niechby zaczęli naprawdę pokutować… – ciągnął.
– Istotnie – odparłem – gdyż pozbawieni pokarmu w dni postu, zaznają potem radości nasycenia albo też odczują solidarność wobec tych, co poszczą z konieczności, albo zjednoczą się z Bogiem ćwicząc swoją wolę, albo po prostu unikną zbytniej otyłości.
Wtedy uniósł się gniewem.
– Przede wszystkim powinni zostać ukarani za grzechy.
A ja zrozumiałem, że zadowoli się dopiero, kiedy człowiek przykuty do pryczy, pozbawiony chleba i światła, zostanie zamknięty w lochu.
– Trzeba – powiadał – wyrwać zło z korzeniami.
– Istnieje niebezpieczeństwo, że wyrwiesz z korzeniami wszystko. Czy nie lepiej byłoby zamiast wyrywać z korzeniami zło, powiększać sumę dobra? Wynajdywać święta, które by uszlachetniły człowieka? Przyodziać go w strój, dzięki któremu nie będzie chodził brudny? Lepiej odżywić dzieci, żeby piękniały nauczane pacierza, zamiast cierpieć z powodu pustego brzucha?
Przecież nie chodzi o to, aby zakreślać granice dobrom należnym człowiekowi, ale o to, aby ocalić te linie napięć, które kształtują jego jakość, i rysy oblicza przemawiające do umysłu i serca.
Tym, którzy potrafią budować łodzie, każę pływać na łodziach i łowić ryby. Ale tym, którzy potrafią budować statki, każę żeglować i zdobywać świat.
– Chcesz więc zepsuć ich bogactwem!
– Nie interesuje mnie nic, co jest zasobem bogactw – odparłem – i widzę, żeś mnie nie zrozumiał.