head.log

dla wszystkich, lecz nie dla każdego | Krzysztof Kudłacik

Marillion obejrzałem na żywo

Tak, na żywo na koncercie w Krakowie (hala Wisły). Dla mnie to jak dziwna podróż w czasie. Podróż w czasie w tym sensie, że byłem wielkim fanem Marillion na początku ich kariery. Wtedy, kiedy z niezwykłą dynamiką i wiernością tradycji odnowili rocka progresywnego – byli dla mnie reinkarnacją Genesis z okresu Petera Gabriela (czyli do Trick of the tail – włącznie mimo, że tu już pojawił się Phill Collins, jednak to jeszcze było wspaniałe granie art rockowe). Takie właśnie uczucia i myśli towarzyszyły mi, kiedy poznałem album Fugazi, a potem Script… oraz Real to reel. Godzinami mogłem wpatrywać się w okładkę słuchając na okrągło Assassing lub Punch And Judy. To się kiedyś nazywało: płyta z codą.
Niestety płyta Misplaced childhood była jak pomyłka ewolucji. Tu Marillion przestał mnie interesować. Owszem – słuchałem tej płyty razem z moją – wtedy przyszłą – żoną. Jednak to już nie było to. Wkrótce potem Fish opuścił zespół i to był prawdziwy koniec. Nie to, żebym był przekonany, iż Marillion bez Fisha stracił swoją siłę i tożsamość. Aż tak to nie – Misplaced… popełniono jeszcze z pierwszym wokalistą. Tu już było źródło upadku.

Koncert był tedy podróżą w czasie, bo przecież nadal Marillion gra rocka progresywnego. Zgoda – to jest inna jego wersja, niż grana przez nich ponad 20 lat temu, ale zawsze.

Koncert był dla mnie poniekąd dziwny dlatego, że jeszcze nigdy dotąd nie brałem udziału w koncercie rocka progresywnego. Owszem – jako uczestnik kilku festiwali w Jarocinie obejrzałem sporo podobnych koncertów, ale to nie to. Tu chodzi o – jakby na to nie patrzeć – dużą gwiazdę, która ma tu w Polsce spore grono fanów. Mam gdzieś na DVD koncert Genesis z koncertami The Lamb lies down on broadway, jednak teraz chodzi o czasy początku XXI wieku. To inny duch, inna wrażliwość, inne doświadczenia. Dotyczy to także moich aktualnych gustów muzycznych – progresywny rock to był (obok hard rocka i metalu) początek na drodze moich gustów.
Wczoraj na scenie w hali Wisły mieliśmy pewne niezbędne rekwizytorium progresywnego grania: spory telebim na którym wyświetlano grafikę, filmy, zdjęcia ilustrujące bądź powiązane z granym utworem; mieliśmy wokalistę, który stara się robić trochę teatru, trochę błazenady, odrobinę się poprzebierać itd.
Do tego dość niezwykła widownia. Jeszcze chyba tak zróżnicowanej i wymieszanej publiki nie miałem okazji widzieć! Z jednej strony jakieś prawie gotycko poubierane panieny, potem ciut egzaltowane długowłose nimfy, obok tego korpulentne panie ok. 50tki, łysiejący panowie z brzuchami i na koniec biznesowi yappersi w spodniach w kantkę, koszulach garniturowych z nokia-nawigatorami w rękach. Na okrasę sporo całych rodzin z dziećmi!
Przez moment naprawdę zastanowiłem się, czy rzeczywiście jestem na koncercie rockowym!

Co do repertuaru: tu niestety nie powiem za wiele, bo jak sami widzicie – nie znam bieżącego materiału. Mogę jedynie powiedzieć, iż zestaw koncertowy był właściwie dobrany – ludzkość mogła poznać nowe utwory z płyt(y) Happiness Is the Road, mogła poskakać przy bardziej dynamicznych utworach lub odpocząć przy bardziej nastrojowych. Każdy dostał coś dla siebie. Sądząc po reakcji fanów na sali mogę powiedzieć, że najnowsze wydawnictwo Happiness Is the Road było dobrze znane i przyjęte entuzjastycznie (kapitalne wykonanie z publicznością utworu tytułowego na zamknięcie występu). Potwierdziło się też to, co obserwowałem od dawna: że Marillion wykonuje progresywny pop – czyli materiał częściej lżejszy, oparty na mniej złożonych liniach melodycznych, z uproszczonymi podziałami. To danie podlane jest tu i ówdzie sosem gustownych parad instrumentalnych na podstawie ciutkę bardziej połamanych rytmów.

I na koniec. Jedno jest pewne – czas i tryb życia ma wpływ nie tylko na opisaną wyżej publiczność Marillion. Wyraźnie odbija się na bardzo obfitych kształtach samych członków zespołu (S.Rothery jest naprawdę wielki!). Innymi słowy – nawet Steve Hogarth powinien zadbać o zmianę ciuchów, aby lepiej zakryć wystający brzuszek ;)

Aby dziś – po koncercie – lepiej zrozumieć to, w czym wczoraj uczestniczyłem, wszedłem w posiadanie niezwykłego oficjalnego bootlega Early Stages: The Official Bootleg Box Set 1982-1987 (6 CD). Szczerze: i to był właściwy ruch – natychmiast widać jakościową zmianę: wtedy był prawdziwy Marillion. Aby uzupełnić ten materiał w kolejce do odsłuchu czeka przedostatnie wydawnictwo zespołu Somewhere Else (2007).

born in the PRL arrow-right
Next post

arrow-left Wenta na prezydenta!
Previous post

  • Wik

    17 marca 2009 at 22:57 | Odpowiedz

    Bo Marillion bez Fisha to na prawdę nie to…
    Wystarczy posłuchać późniejszych dokonań tego zespołu i porównać z jego dokonaniami.
    To różnica klas. Oczywiście klasą jest wg mnie Fish co widać w niektórych jego płytach solowych, a zwłaszcza Raingods with Zippos.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *