Kate Bush vs. Sistars
- By Krzysztof Kudłacik
- In bitrate
- With 4 komentarze
- On 11 lis | '2005
To nie tak miało być!
Od miesiąca czekałem na całą płytę Kate Bush – jak tylko pojawił się singiel King Of The Mountain zacząłem się lekko niepokoić. Owszem King Of The Mountain ma w sobie wystarczająco wyraźną dawkę autorki Wuthering Heights – ale zaledwie wystarczającą. Od dwóch dni mam całość – Aerial i już jestem pewien, że nie tego oczekiwałem po 12 latach milczenia chyba jedenj z moich ulubionych artystek.
Genialnie wyposażona przez naturę w głos i wrażliwość muzyczną Kate Bush zawiodła. Przynajmniej mnie.
Nie chcę jednak robić wrażenia, iż jej ostatni album to porażka – nie, zdecydowanie nie. Z pewnością jest bardziej interesujący i wymagający niż np. Sensual World czy – kompletnie nie trafiony – The Red Shoes.
Artystka z pewnością przez ponad 5 lat pracy nad tym concept-albumem nadała mu staranny i przemyślany kształt oraz brzmienie. Pewnym jest, iż to, co słyszymy na Aerial było w zupełności kontrolowane i jest takim, jakie ma być.
Ale proszę nie mieć złudzeń: Aerial ma jedną fundamentalną wadę – po przesłuchaniu nic z niego nie zostaje w pamięci!
To mój główny zarzut.
Płyta pod względem muzycznym i stylistycznym jest dość spójna. Jest pewnym pomostem między melodyjnymi wariacjami z towarzyszeniem pianina, jakie znamy z dwóch pierwszych albumów K.Bush, a mglisto, rozmytym i lekko niepokojącym Hounds of Love. Ale nie ma siły i wibracji jakie fani znają z Dreaming czy wspomnianym Hounds of Love. Aerial w tym drzewie genalogicnzym jest raczej zapisem intymnych przeżyć bez głębszego wsparcia w klimacie muzycznym. Słuchając tego nie ma się wrażenia obcowania z tajemnicą i czymś nie wyrażalnym – a to właśnie było w skondensowanej dawce w obydwu wspomnianych płytach z 1982 i 1985 roku. Wtedy – ponad 20 lat temu towrzyszył temu jeszcze niebywały rozmach instrumentacyjny – tamta muzyka mogła porwać, przerazić i zachwycić. Natomiast Aerial zwyczajnie – płynie sobie i płynie.
I tylko tyle.
Dokłanie przeciwne odczucia miałem, gdy odsłuchałem ostatni album długogrający Sistars zatytułowany mało wyszukanie i trochę grafomańsko AEIOU. Obawiałem się tego albumu – zawrotny sukces lat poprzednich i debiutu mógł młodzieży zawrócić w głowie.
Na szczęście tak się nie stało.
AEIOU oraz Aerial dzieli wszystko – a w szczególności to, co wskazałem: z AEIOU zapamiętasz co najmniej 10 utworów – z Aerial przy łucie szczęścia jeden.
Już sam początek jest z wykopem – około półtorej minuty mocnego funku, jakiego można się spodziewać raczej z okolic Artysty Znanego Niegdyś Jako Prince niż z Kraju Nad Wisłą. Ledwo milknie pierwszy 'AEIOU’ rozpoczyna się ostra jazda: 'Listen To Your Heart’ nie powstydziłby się Jamiroquai.
A potem jest już tylko lepiej!.
Ale AEIOU potwierdził mi tylko to, co wiedziałem już wcześniej – dziewuchy z Sistars mają niezwykły talent, ale zespół Sistars jest co najwyżej przeciętniakiem – oni nie umieją posługiwać się instrumentami. Aż mi dech zapiera, jak sobie wyobrażę wokalistki Sistars wsparte muzykami z prawdziwego zdarzenia – wirtuozami jazzowej pulsacji.
Kończąc – gorąco polecam zatem na jesienne dżdżyste wieczory album Sistars.
Płyty Kate Bush raczej nie musicie kupować.
RAFi
13 listopada 2005 at 3:10 |
Z AEIOU zapamiętałem 3 utwory (słownie: trzy). Niestety wg mnie płyta bardzo słaba.
empiryk
14 listopada 2005 at 18:29 |
@RAFi
BEDEM się kłócił ;)
Nie jestem fanem tej grupy. W żadnym razie. Oto moje argumenty w obronie tej płyty. Po pierwsze – na chwilę obecną to jedyna czarno brzmiąca grupa w naszym kraju białasów. Gdybyś nie wiedział, kto zacz, to można by spokojnie przyjąć, iż to jacyś czekoladowi londyńczycy właśnie postanowili się u nas promować. Po drugie – obie sistarsy mają genialny feeeling i naprawdę dobrze śpiewają. Ich duety są przemyślane i precyzyjne. Po trzecie: wykazują już znaczącą dojrzałość muzyczną. Widać to nie tylko po aranżancji, intrumentalizacji (tu jak pisałem – mam poważne wątpliwości), ale przede wszystkim w swobodzie z jaką poruszają się po różnych stylach muzycznych – od hip-hopu, przez trip-hop, disco, pop, czy funk. Biorą z tych różnych wrażliwości, to czego chcą i w efekcie dostajemy gustowny produkt wyjściowy.
A teraz co do samej płyty. Nie wiem, czemu ją nisko oceniasz, bo nie rozwinąłeś tego…
Ale poza pierwszym i drugim utworem z AEIOU chciałbym zwrócić uwagę na inne, np.
5. 'inspirations’ – skwareczki, bas, stylowy fortepianik – rozwinięcie w
smyczki, dramtyczny finał
6. keep on fallin’ – ładne brzmienia z przeszkadzajkami, w stylu Kayah,
gustowny dialog wokalu z klawiszem, dalekie echa Tchaka Khan
7. pure game – głęboki bas, melodeklamacje, śliczny dźwięk bębnów kongo
plus akordeonu, oszczędne skrecze
8. U R Free – smyczkowe, ballada, pościelówa przepyszna
9. skąd ja cię mam – miła gitara klasyczna
10. dobranocka – charakterystyczny werbel, plus dialog wokalistek, niespodzieawne wejście saksofonu tenorowego?, harfa
11. i’am sorry – śpiewa facet, ale to chyba jedyne interesujące ujawnienie się wokalisty na tym albumie
12. introvision – skryty cover 'last christmas’ duetu Wham!
Jeśli szukać punktów słabych tego albumu, to widzę go w kończących kawałkach: 'Na dwa’ i 'my music’. Nic nie wnoszą i są na tle reszty rażąco ubogie pod każdym względem.
RAFi
15 listopada 2005 at 23:00 |
O kurcze, ale riposta. :D
Przyznam szczerze Krzysiek, że przesłuchałem płytę dwa razy nie robiąc szczegółowej analizy, jaką Ty przeprowadziłeś rozbijając każdy utwór na czynniki pierwsze. Ten album w ogóle mi nie przypadł do gustu, a słuchając go, przeszkadzał mi w pracy, a to wielki mankament. ;)
Z płyty podobały mi się bodajże dwa-trzy kawałki, na pewno "Skąd ja cię mam" i nie trafiający do Ciebie "My Music", trzeciego nie pamiętam.
empiryk
16 listopada 2005 at 17:03 |
@RAFi
Ja słuchałem go zarówno w podróży w samochodzie, jak i w domu podczas pracy przy komputerze. Bardzo dobrze sprawował się też podczas przygotowywania obiadu ;)
A to, że zapamiętałem z niego sporą część – zaskoczyło i mnie samego. Jakoś sukces debiutu Sistars na mnie osobiście działał raczej odstęczająco – tym więsze moje obecne zaskoczenie.