zółtaczki
- By Krzysztof Kudłacik
- In varia
- With No Comments
- On 12 paź | '2005
To jednak cholerka choroba cywilizacyjna jakaś, czy cóś ….
I to draństwo trochę mnie doświadczyło…. cholerka.
Poza moją pierwszą żółtaczką po-porodową trafiła mnie druga – zakaźna. I to na 16 tygodni. To się nazywa niefart
Wszystko to stało się na imprezie – podczas osiemnastki mojego przyjaciela z dzieciństwa – Andrzeja (był o rok starszy ode mnie) – spośród bodaj ośmiu osób biorących udział w balandze – cztery trafiły do szpitala z zółtaczką. To byłem ja, solenizant i dwie jego siostry (Bogumiła i Dorota).
Oni wyszli ze szpitala – oddział zakaźny w Wadowicach – szybko – każde po max. 4 tygodniach: co jest standardem przy zakaźnej viralis hepatitis.
Mnie zajęło to 4 tygodnie w Wadowicach – potem 2 tygodnie przerwy na pobyt w domu, potem recydywa na następne 4 tygodnie – i kiedy lekarze w Wadowicach się poddali, moja mama zapłaciła komu trzeba i (po tygodniu przerwy na dom rodzinny) przyjęto mnie na oddział Kliniki Chorób Zakaźnych, Tropikalnych i Pasożytniczych szpitala na ul.Kopernika w Krakowie. Tam przebywałem następne 6 tygodni.
Wylądowałem z braku miejsc na łóżku zlokalizowanym na korytarzu – naprzeciw okna wychodzącego na wschód i tuż obok pomieszczenia kuchennego – więc regularne pobódki następowały ok. 5:15 o świcie…
Cały oddział był u progu większego remontu, więc jego stan był opłakany – kanalizacja przeciekała, a zamiast prysznica była wspólna, publiczna wanna z której otworów wychodziły robaki na spacer. Kiedy wreszcie zwolniło się miejsce w jeden z sal, to leżałem dokładnie na wprost umywalki do której niemal po każdy posiłku wymiotował chory, który miał bodaj 80% marskość wątroby. Co więcej – inny chory, którego przywieziono, po dwóch dniach zapadł w śpiączkę – i leżał podpięty do kroplówek, cewników, przywiązany pasami do łóżka. Leżał na naszej sali chyba cztery dni zanim wreszcie znaleziono mu izolatkę. Pamiętam, że nawet nie było sanitariuszy, którzy mogliby go tam przenieść – więc na prośbę zrozpaczonej rodziny zrobiliśmy to my sami: pacjenci. Wliczając w to moją osobę. Jednak na drugi dzień po przeniesieniu, ten człowiek zmarł. Z tego, co się dowiedzieliśmy, to nie powinien on trafić w ogóle do tej kliniki, bo jego stan był terminalny – rak wątroby w finalnym stadium – jednak jego lekarz rejonowy doszedł do wniosku, iż to tylko żółtaczka ….
I tak dalej… opowieści mógłbym snuć jeszcze długo.
Klinika na Kopernika miała jedną kluczową przewagę nad karcerem wadowickim – w Wadowicach oddział zakaźny był (może nadal nawet jest) ściśle izolowany. Odwiedziny mogły być tylko na dystans – chory w oknie pokoju, a odwiedzający cztery metry dalej za płotem ogrodzenia. W Krakowie natomiast klinika była otwarta – swobodnie można było przyjmować wizyty. Ale nie ma róży bez kolców – w tamtych czasach – maj/czerwiec 1983 r. – wyprawa z Andrychowa do Krakowa to był spory wyjazd. Więc na nadmiar odwiedzjących nie uskarżałem się.
Rekompensowałem to głównie czytelnictwem. Bo w reżimowej telewizji raczej niewiele było interesujących rzeczy – choć tu, w Krakowie miałem fuksa i mogłem obejrzeć bodaj trzy homilie papieskie z jego drugiej pielgrzymki do Ojczyzny.
Szpital opuściłem bodaj w pierwszych dniach czerwca – potem było systematyczna, dwuletnia rekonwalescencja – regularne badania, wizyty w Krakowie u śp. doc Sowy itd. Cała sprawa sporo kosztowała moich rodziców – wyjazdy, łapówki, potem jeszcze sprowadzanie leków z RFN … A ponieważ w szpitalach spędziłem całe drugie półrocze drugiej klasy szkoł średniej, to musiałem dość sporo materiału nadrobić. Szczególnie dały mi się we znaki dziesiątki rysunków technicznych jakie co do joty egzekwował odemnie mgr Gieruszczak… oj… Ale przy okazji dotknęło mnie sporo dobra od innych: spotkałem bardzo dobrych ludzi w szpitalach, a potem jeszcze w technikum też nie wyciśnięto ze mnie ostatnich potów i pozowolo w moim własnym tempie nadrobić różnice programowe.