head.log

dla wszystkich, lecz nie dla każdego | Krzysztof Kudłacik

Crime story po mojemu

Z racji pomieszkiwania w Krakowie mam popołudnia wolne. Spędzam je głównie w mieszkaniu. Telewizję oglądam … w zasadzie nie oglądam. Więc pozostaje kompjuter i książki. Kompjuter na szczęście nie ma połączenia z Internetem. Można go wykorzystywać jako odtwarzacz muzyki i filmów.
W tym stanie rzeczy udaje mi się prowadzić lekturę prawdziwych książek. Lektura książek przez monitor komputera nie jest dla mnie: nie działa. Muszę mieć celulozę, i to zadrukowaną. Inaczej to do mnie nie trafi.

Jakiś czas temu wzięło mnie na kryminały. Pokochałem i zadurzyłem się w Marku Krajewskim. A teraz nadszedł czas Philipa Marlowe, czyli Raymond Chandler.

Jak tak właśnie mam, że lektury napadają mnie falami – albo konsumuję autora, albo jakiś kreślony temat. Rzecz jasna autor dominuje, gdy chodzi o (szeroko rozumianą) literaturę rozrywkową, a tematyka, gdy chodzi o jakiś określony problem (głównie książki akademickie lub popularnonaukowe). Dziwne w tym wszystkim jest to, iż jak dotąd nie przejawiałem szczególnego zamiłowania do kryminałów w formie książkowej. Nie wiem, dlaczego, ale tak właśnie było. Skupiony byłem głównie na kinematografii – jak się domyślacie kryminały (ostatnio obok gore). Być może tu jest łącznik – jakiś czas temu pobrałem kilka klasycznych dzieł z Humpreyem Bogartem (moja córa wyraża się o nich z lekceważeniem: e tam, takie szare filmy), który jest absolutnym archetypem w filmach noir.
Zastanowiłem się, jak wypadają ekranizacje w relacji do literackich pierwowzorów?
I tu chyba się zaczęło. Ponownie siłę pokazała żywa literatura jako medium niezależne od swoich filmowych fantomów.

Przy Krajewskim sprawa była prostsza: zebrał parę nagród i dlatego gdzieś w szumie medialnym wyłowiłem jego nazwisko. Potem w jakiejś recenzji w sieci znalazłem trop sugerujący, że Krajewski pisze czarne kryminały. I to chyba na mnie zadziałało. Chciałem to sprawdzić na własne oczy. Sprawdziłem. To prawda.
Inna moja konstatacja: Krajewski jest genialny. Stałem się jego absolutnym fanem. Kupiłem wszystkie książki. I przeczytałem – choć bardziej adekwatnym określeniem byłoby: wchłonąłem je.

Bakcyla załapałem po lekturze Dżumy w Breslau. Owszem – to w cyklu opowieści o Eberhardzie Mocku – poniekąd końcówka, ale ja od tej książki zacząłem. Początek tyleż przypadkowy – kolega miał tylko tą książkę i mógł mi ją wypożyczyć – co udany, bo już w połowie lektury wiedziałem, iż muszę sobie kupić wszystkie pozostałe tytuły.
Nie mam zamiaru tu i teraz proponować wam szerszej recenzji. Zostawię to innym. Ja prezentuję tu podejście praktyczne: przeczytajcie, a zrozumiecie!
Jedno chcę podkreślić. Książki Krajewskiego są niemal gotowymi scenariuszami dla filmów. Nie ma w nich zbędnych scen i wątków. Całością rządzi żelazna logika i konsekwencja. Postacie są starannie opisane i tak dobrane, aby dopełniać klimat i pchać akcję do przodu. Deskrypcje miejsc, zwyczajów etc. są na tyle pełne, aby widz lub czytelnik miał poczucie kompletności opisywanego świata i mógł odpowiednio uruchomić swoją wyobraźnię. W książkach Krajewskiego pełno jest świetnych skrótów myślowych lub złotych myśli, doskonale pointujących sytuacje.
Ponadto – cykl wrocławski spinany główną postacią policjanta Eberharda Mocka – jest cyklem, ale bez konieczności znajomości wszystkich jego części. Te książki nie wiążą się merytorycznie, czyli swoją akcją. Owszem, zdarza się co najmniej kilka nawiązań jednak nie są one na tyle wiążące, żeby wymagana była znajomość całego cyklu.
Jeśli spodziewam się jakichś problemów dla filmowców, to raczej będą to kłopoty z odtworzeniem miejsca – czyli Breslau w okresie międzywojennym; nie wspominając Breslau z ostatniej części cyklu, czyli Festung Breslau. Ale to da się zrobić dysponując odpowiednim budżetem.
W tym wszystkim jest jeden kłopot, że mimo kilku zapowiedzi, nadal nie ma ekranizacji (por. także tutaj).

Jak napisałem: jestem fanem Krajewskiego i do tyczy to także jego ostatniej powieści, czyli Aleja samobójców, gdzie Mocka zastępuje gliniarz z Trójmiasta Jarosław Pater, a akcja zostaje przeniesiona do współczesności. Ta opowiastka jest o tyl intrygująca, że jak dla mnie stanowi zagadkę – ile tu Czubaja, a ile Krajewskiego? Choć sam ująłbym to tak: ile tu Czubaja w Krajewskim?
Zresztą w niedalekiej przyszłości otrzymamy nową książkę o Mocku i nową duetu autorskiego Krajewski&Czubaj. Mówi o tym autor Dżumy w BreslauPrzez te pół roku napisałem dwie książki. Jedną samodzielnie, a opisałem w niej z detalami kolejne śledztwo Eberharda Mocka, drugą na odległość wspólnie z Mariuszem Czubajem via internet oraz telefon, przez który konsultowaliśmy poszczególne sceny i pomysły. Zatytułowaliśmy ją "Wzgórze cmentarne". Jak widzisz, był to pracowity wyjazd i jestem z niego bardzo zadowolony. I teraz trochę nawet zmęczony, ale podejmuję kolejne wyzwania.

Krajewskiego trzeba uhonorować w niniejszej notce jeszcze za jedno: ten facet ukochał Wrocław, czyli Breslau. Weźcie jego książki o Mocku do ręki i w ciągu pół godziny będziecie wiedzieć, iż macie do czynienia z gruntownym przygotowaniem. Krajewski spędził wiele czasu w bibliotekach studiując prasę międzywojenną, plany miasta, pocztówki, czytając wspomnienia z tamtego okresu. I to zostaje wspaniale przelane na karty jego powieści.

A skąd moja faza na Chandlera?
Po wstępie o Krajewskim już można się domyślić – Chandler to archetyp dla prozy Krajewskiego. Mock jest przedłużeniem Marlowe’a. Zgoda, odrobinę uproszonego Marlowe’a, ale tylko trochę. Mimo, iż Chandler tworzył ponad pół wieku temu, ta proza wcale się nie zestarzała, nie zwietrzała. Jej silne strony wtedy są silnymi stronami dziś.
Spośród podobieństw twórczości obydwu pisarzy dwa mi się narzucają z dziwną siłą. Pierwsze jest dość oczywiste. Mock i Marlowe są w pewnym sensie konserwatywni – cel ich działania to zachowanie odpowiedniej miary sprawiedliwości. Cel ten jest realizowany przy jednoczesnej akceptacji istniejącej rzeczywistości. To nie są rewolucjoniści i przebojowe pistolety. Są cyniczni, znużeni życiem i pasywni – często poddają się biegowi zdarzeń, a jeśli spotyka ich porażka, nie przyjmują jej jako katastrofy. Staje się ona częścią naturalnego biegu zdarzeń. Raz na wozie, raz pod wozem.
Drugie podobieństwo dotyczy stylu narracji i konstrukcji intrygi. Chandler i Krajewski z rozwiązaniem nie czekają na koniec książki. Stawiają wymagania czytelnikowi i wymagają jego zaangażowania: rozwiązanie i punkt kulminacyjny znienacka pojawia się wyraźnie pod koniec, jakby cichaczem i mimo woli. Pozostałe stronice są tylko uzupełnieniem.

Nie mam teraz na celu analizy porównawczej ich pisarstwa. Zwyczajnie chcę was tylko zachęcić do czytania tej literatury. Warto!

Romowie w Andrychowie: jaka afera? arrow-right
Next post

arrow-left szokujący raport o wizycie w Gruzji
Previous post

  • CoSTa

    3 grudnia 2008 at 8:19 | Odpowiedz

    Ba! Pewnie, że warto czytać. I koniecznie książki a nie wyświetlane na ekranie takim czy innym substytuty druku.

    Ostatnio pierońsko mało czasu mnie się zrobiło na czytanie :/. Szlag by to…

    A z kryminalnych fascynacji – no wielbię po prostu naszego swojskiego Alexa :). Te książki się nie starzeją.

  • pajeczaki

    3 grudnia 2008 at 8:21 | Odpowiedz

    na mojej polce brak kryminalow, a filmowo lubie i doceniam te dobrze zrobione… ciekawe, czy na mnie tez w koncu przjdzie czas :)

  • empiryk

    3 grudnia 2008 at 10:56 | Odpowiedz

    CoSta
    Joe Alex… dobrze, że mi przypomniałeś.
    @pajeczaki
    ja mam nadzieję, że trafi cię taka faza na czytanie celulozy z kryminałami;

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *