head.log

dla wszystkich, lecz nie dla każdego | Krzysztof Kudłacik

urzędasy, nauczyciele vs. reality

Czytam ja sobie tekst Nauczyciele na kursach obrony przed uczniami. W nim jest dość charakterystyczne sformułowanie urzędasa z MENu:

Mieczysław Grabinowski, rzecznik prasowy MEN, jest przekonany, że siła to nie sposób na zdyscyplinowanie uczniów. – Autorytet należy budować na innych zasadach. Jednak rozumiem obawy, jakie mogą mieć pracownicy szkoły. Wszędzie jest coraz więcej agresji. Z drugiej strony przemoc fizyczna w stosunku do ucznia jest niedopuszczalna. Grożą za to poważne konsekwencje – dodaje.

Czytając tekie teksty nóż mi się w kieszeni otwiera. Pracowałem w szkole ponad 5 lat. Byłem nauczycielem mianowanym. Uczyłem w klasach zawodówek, techników dziennych, wieczorowych oraz w liceum ogólnokształcącym. Miałem zatem okazję zyskać bardzo bogate doświadczenie. Obok takieg bełkotu, jaki prezentuje Grabinowski nie umiem przejść spokojnie, choć ze szkołą zawodowo od lat nic mnie już nie łączy.

Ze słów Urzędnika wyziera z jednej strony fałszywa polityczna poprawność (tu: podręcznikowa dwulicowość), a z drugiej kompletna nieznajomość realiów i brak reakcji na sytuację w szkołach. Artykulik opisuje zaledwie pewną możliwość jaką stworzono dla nauczycieli. Nie ma tu jakiejkolwiek pochwały ew. przemocy wobec uczniów – to ostanie jest zresztą nie do pomyślenia. Szkoła z Krakowa rzeczywiście może dla mniej odpornych nauczycieli generować duże napięcie i potencjalne problemy z agresywnymi jednostkami. Kurs samoobrony może co najwyżej być pomocą dla słabszych psychicznie nauczycieli. Wiem, że w zawodówkach, technikach można spotkać klasy, gdzie czasami strach czegokolwiek wymagać – o uczeniu czegoś nie wspomnę. I to nie jest specyfika wielkiego miasta.

Miałem w swoim dorobku uczenie w zawodówce, gdzie było 24 brysioli z marginesu, gdzie klasą rządziła paczka czterech bandziorów z miejscowego osiedla. Jak możecie się domyślić byli marnymi uczniami i nie zasługiwali na wiele. Ale swoje musiałem wyegzekwować. I robiłem to. Choć trzykrotnie wprost spotkałem się z pogróżkami ze strony najbardziej agresywnych mośków. Nic na szczęście nie nie stało. Ale nie pamiętam nawet ile razy kończyłem zajęcia i wychodząc ze szkoły z lękiem spoglądałem na parking, czy aby stoi na nim w całości mój żółciutki fiacik 126p ….

Wychowawczynią była w tej klasie pani Zosia, która była wytrzymała i twarda jak pałka dresiarza. Lubiłem ją. Dawała sobie rady z tą bandą stolarzy. Ale inna nasza koleżanka była tam kompletnie terroryzowana – kiedyś doszło do tego, że nawet odpalali na jej lekcji petardy, a ona – bidula – nawet nie chciała odwrócić się od tablicy, żeby przypadkiem nie musieć zetrzeć się oko w oko z tą dziczą.

I niech mi tu urzędas MENu nie bredzi o poważnych konsekwencjach użycia przemocy: nikt z nauczycieli nie chce się wyżywać na łagodnych, jak baranki i bogu ducha winnych uczniach! Przeciwnie: kurs z krakowskiej szkoły może wyłącznie przynieść pożytki dla wszystkich zainteresowanych….
Jakoś dotąd nie dowiedzieliśmy się jakie środki zaradcze MEN (a nie konkretne szkoły i ich dyrektorzy) przedsięwzięło, żeby nie dopuścić do powtórzenia się skandalicznych i gorszących zajść z zeszłego roku (kosz na głowie nauczyciela – pamiętacie?)

pendrive vs VIA arrow-right
Next post

arrow-left Statystyki dodałem
Previous post

  • opi

    25 grudnia 2005 at 18:01 | Odpowiedz

    Jako były uczeń szkoły zawodowej, której zresztą nie skończyłem, musze przyznać że wielu nauczycieli jest niegotowych psychicznie do takich starć. Zgodnie z mądrością ludową — "Dasz palec, odgryzą rękę" — wielokrotnie pozwalają sobie wejść na głowę (nauczyciele, ma się rozumieć). Potem mamy już tylko równie pochyłą.

    Bywali natomiast w mojej szkole ( profil elektro-energetyczny) nauczyciele, którzy po prostu byli szanowani. Co więcej, bano się ich. Oczywiście nikt nie myślał, że profesor Jackiewicz walnie kogoś z łokcia, albo nie liczył że dyrektor Jędryszczak kopnie kogoś z półobrotu.

    Co ich różniło? Zasady! Brak ustępstw. Kara, gdzie karać należy, nagroda za dobre ucznki. Podchodzili do ucznia, nawet durnego, jak do partnera, ale wystarczało złamać zasady, żeby oblać semestr. Jackiewicz mawiał: kogo złapię na ściąganiu, ten na koniec semestru będzie umiał elektrotechnike lepiej, niż ja, albo niezda. Udowodnił to raz, drugi. Potem już nikt nie wątpił.

    Były z nich straszne kosy, ale wspominam ich ciepło. Do tej pory potrafię wymienić zalety różnych typów oświetlenia i zbudować kilka obwodów na stycznikach bez zaglądania do schematów.

  • opi

    25 grudnia 2005 at 18:05 | Odpowiedz

    Jeszcze jedno: wielu nauczycieli nie potrafi uczyć. W ogóle. Wielokrotnie oblewając semestry wiedziałem, że facet znów w tym półroczu przeczyta nam swój zeszyt. Kropka w kropkę, to samo, przez lata. Bez pasji, ikry, bez zainteresowania uczniów, tym co ma do przekazania.

    "Dzień dobry, wyciągamy zeszyty — notujemy"

    "Dzień dobry, wyciągamy karteczki — dyktuję pytania"

    Gdzie dyskusja, spór, anegdota?

  • empiryk

    25 grudnia 2005 at 19:33 | Odpowiedz

    Racja – prawie we wszystkim. W mojej notce celowo pominąłem z daleka sprawę jedną z ważniejszych: czyli metod zdobywania autorytetu.
    Wolałem to pominąć milczeniem, bo to temat rzeka. Zgadzam się z tobą, że konsekwencja to rzecz kluczowa. Ale nie jedyna. Klasa pani Zosi o której tu wprost pisałem tylko dlatego mnie nie zjadła, bo wiedzieli i widzieli, iż jestem jak żółw pancerny: idę do przodu po prostej z żelazną konsekwencją. Miliśmy z góry ustalone, jasne reguły, których trzymaliśmy się na codzień … ale to insza historia :)

  • nestor

    29 grudnia 2005 at 17:33 | Odpowiedz

    wszystko prawda, ale w pewnym momencie mozemy dojsc do paranoi i w szkole beda mogli uczyc tylko ludzie o zelaznych nerwach i po kursie kung-fu. TO CHORE!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *