wielka cisza
- By Krzysztof Kudłacik
- In dusza
- With 2 komentarze
- On 9 kwi | '2010
Ten film powala. Rekomenduję go każdemu.
Trafiłem na niego jakiś rok lub więcej temu w telewizorze. Trafiłem przypadkowo i obejrzałem ledwo jakiś urywek. Ale ten urywek przykuł moją uwagę i utkwił w pamięci. Zapamiętałem go choćby dlatego, że niepojętym dla mnie było to, iż można robić dokument w którym w zasadzie nikt nic nie mówi!
Aby być ścisłym, muszę powiedzieć, że jednak na filmie Philipa Gröninga pokazani są rozmawiający zakonnicy. Pierwszy raz bodaj, kiedy kamera podąża za jednym z nich, zajmującym się kuchnią. Kartuz wynosi odpadki z kuchni dla gromady kotów, żyjących na terenie klasztoru. Przywołuje je, coś do nich mówi, a nawet kieruje swoje słowa do kamery wskazując jednego z kociaków, jako przywódcę stada.
O czym opowiada Wielka cisza (Die Grosse Stille, 2005)?
Sprawozdawczo można rzecz opisać łatwo. Jest to film dokumentalny pokazujący życie codzienne w najsłynniejszym klasztorze zakonu Kartuzów, niedaleko Grenoble we Francji.
Kartuzi to katolicki zakon męski i żeński o surowej regule, założony w 1084 roku przez św. Brunona z Kolonii. Reguła zakonna, zwana „Consuetudines Cartusiae”, została spisana już po śmierci założyciela. W zakonie obowiązują zasady zachowywania milczenia (z małymi wyjątkami), postu, pracy i przebywania w samotności (eremy – osobne domki z ogródkiem). Klasztor kartuzów otoczony murem nazywany jest kartuzją.(..)Kartuzi znani są z produkcji likieru o specyficznej recepturze, którego nazwa pochodzi od ich siedziby La Chartreuse.
I tyle. Koniec.
Na pierwszy rzut oka wszystko przemawia przeciw temu filmowi. Tematyka – co ciekawego może być w monotonnym życiu codziennym grupy ok. trzydziestu milczących zakonników? Nie dość, że żyją w zamkniętym klasztorze, to w zasadzie tylko śpiewają i modlą się w swoich celach. Do tego długość filmu – 160 minut! I niemal zero akcji!
Jednak dokładnie w tym tkwi siła przekazu obrazu Gröninga, który czekał na pozwolenie realizacji filmu 16 lat.
Bowiem film niemieckiego reżysera ma na celu osiągnięcie przez widza stanu kontemplacji. Wspólnota Kartuzów jest kontemplacyjna i najlepiej pokazać jej charakter właśnie doprowadzając widza do podobnego stanu. Do stanu wyciszenia, zamyślenia, spojrzenia w głąb. Do stanu w którym czas mija nas obok, więc czas trwania samego dokumentu nie ma żadnego znaczenia. Ten cel w mojej ocenie został osiągnięty. Podobną metodę zastosowali autorzy głośnego trylogii Trylogii Qatsi (Koyaanisqatsi, Powaqqatsi i Naqoyqatsi), choć w całkiem innym celu.
Gröning wyśmienicie wywiązał się z zadania pokazania ulotnego charakteru życia w La Grande Chartreuse. Zgodził się na wymagające warunki realizacji filmu i uczynił z nich siłę. Filmuje życie klasztorne z oddalenia, z dystansem znamionującym wielki szacunek. Filmuje w zastanym oświetleniu, w półmroku, często niemal w ciemności. Nocne nabożeństwa ze śpiewami a capella to obrazy wypełnione głęboką ciemnością ledwo rozświetlaną przez pojedynczy płomień świecy przy pulpicie zakonnika prowadzącego śpiew.
Dużo ujęć z pojedynczymi zakonnikami prowadzonych jest bez wchodzenia do ich cel – kamera stoi za lekko uchylonymi drzwiami i tylko przez taką szparę pokazuje modlących się. Kiedy mamy okazję do zbliżeń, to mają one siłę wręcz niezwykłą. Film przeplatany jest przebitkami, gdzie w zupełnej ciszy kamera pokazuje przez co najmniej minutę tych, którzy zdecydowali się stanąć przed obiektywem. Pierwszy kadr to ujęcie twarzy zakonnika, który nie chce spojrzeć w kamerę i ma zamknięte oczy. Nie trzeba specjalnego wysiłku, aby zobaczyć, że te portrety nie są na rękę modelom – odnosi się wrażenie, iż czują się oni nieswojo, że myślą, tym, aby już wyjść z kadru. Przecież filmowanie przez kamerę nic nie wnosi do ich życia.
Niesamowite wrażenie zrobiła na mnie scena spaceru niewielkiej grupy zakonników w słoneczny zimowy dzień. Spaceru o tyle niezwykłego, że mającego na celu rozrywkę (!). Oto Kartuzi zabawiają się zjażdżaniem ze śnieżnego stogu – zjeżdżają na butach, na czymś w rodzaju krótkich nart, lub wręcz zwyczajnie ześlizguja się leżąc na plecach. Cała scena sfilmowana z bardzo dużego dystansu – figurki w habitach są maleńkimi ludzikami. Scenie towarzyszy dźwięk nagrywany z miejsca akcji, więc mamy zderzenie efektu nierealistycznego (duży dystans kamery) z całkiem realistycznym – dźwiękiem z faktycznie obserwowanej zabawy.
Jak widać z powyższego opisu Kartuzi mimo wszystko mają okazje na rozmowy. Jak zwykli zjadacze chleba. Jednak dopiero bodaj w przedostatniej scenie filmu Philipa Gröninga głos zabiera wprost do kamery jeden z braci, ociemniały staruszek mocno przygięty już przez artretyzm. Wyjaśnia, dlaczego nie boi się śmierci i dlaczego chrześcijanin nie powinien się jej bać. Mówi, że dziękuje Bogu za odebranie mu światła w oczach – bo to musiało służyć jakoś jego dobru, iż dostrzegł nowe aspekty bycia wierzącym.
Film jest zamknięty długim ujęciem innego starca, przypuszczalnie już na łożu śmierci, który z absolutnym spokojem leży i spogląda bez lęku w oko kamery.
Niespodziewanie mocna kulminacja, świetnie zestawiona z wypowiedzią ślepca.
I na koniec jeszcze jedno. W sumie minąłbym się z prawdą, gdybym poprzestał na powyższym spostrzeżeniu – jakoby w filmie nie było akcji. Można powiedzieć, że jakaś akcja jest. Gröning ma unikalną okazję filmować sceny przyjmowania do nowicjatu dwóch mężczyzn – jeden z nich to Murzyn. W ciągu filmu podglądamy go jeszcze kilkukrotnie – można się umówić, iż to jest jakiś surogat fabuły. Swoista alegoria – oto czarnoskóry nowicjusz wstępuje do zamkniętego i skrajnie rygorystycznego katolickiego zakonu kontemplacyjnego. Być może to jest przyszłość?
zetzero
11 kwietnia 2010 at 13:32 |
ileż to razy zabierałam się za jego obejrzenie. może to właściwy czas teraz?
Jacek
11 kwietnia 2010 at 19:20 |
Przejmujący film, daje do myślenia.