head.log

dla wszystkich, lecz nie dla każdego | Krzysztof Kudłacik

Waters, Gilmour, Pink Floyd – złoty trójkąt

W Stoczni Gdańskiej wystąpi David Gilmour, a dzień wcześniej swój spektakl muzyczny pokaże w Polsce Roger Waters – dwaj liderzy Pink Floyd, dwie ikony rocka symfonicznego. Będzie się działo. Jednak uczciwie wyznam, że nie mam dreszczy z okazji tych koncertów.

Nie dlatego, że te trzy ikony nie budziły moich uczuć – wręcz przeciwnie. Jak tylko sięgam moją muzyczną pamięcią, to wypełniona była obok Led Zeppelin i Black Sabbath głównie Pink Floyd. Nie jestem już tego pewien, ale pierwszą płytą Pink Floyd, którą poznałem i głęboko dażę uczuciem do dziś jest Dark Side Of The Moon. Ale jak wszyscy wiemy, to był tylko wierzchołek góry lodowej. Do dziś mam ciarki, jak przypominam sobie mroczne klimaty More, czy Animals (pamiętacie okładkę?!). Psychodelia plus progresja i symfonia zarazem. Z jednej strony mamy epokę anarchii punka, a tu Pink Floyd!
Niestety nie umiem wskazać mojego dzebest z ich repertuaru – w zasadzie musiałbym wybrać niemal wszystko począwszy od More … a skończywszy na porywającym The Gunners Dream z albumu Final Cut. Należę niestety do tej grupy nieszczęśników dla których wydawnictwo z 1983r. jest końcem twórczej kariery Pinkt Floyd.

A Momentary Lapse of Reason i to, co nastąpiło potem to już tylko wyraz siły woli i pewnego talentu Gilmoura – krótko: wielokrotnie rozcieńczony Pink Floyd nie wart dłuższej uwagi. Samego gitarzystę Pink Floyd mam jednak w dużym szacunku: gra niezwykle koloraturowo i traktuje instrument jako środek do budowania często niezwykłych muzycznych pejzaży. Świetny solista – ale głównie w ramach Pink Floyd. Nie miał za wielu ujawnień jako muzyk sesyjny i to czegoś dowodzi. Jego solowe płyty – w tym tegoroczna On an Island nie robiły na mnie wrażenia, mimo, iż generalnie są dość udane. Ponadto chylę czoła przed Gilmourem, ponieważ wykazał się genialną intuicją odkrywając przed światem niezwykłą gwiazdę: Kate Bush.
Z moim osobistych gilmourowskich perełek bardzo polecam jego gościnny występ na płycie innego geniusza rocka – Paula Rodgersa Muddy Water Blues: A Tribute to Muddy Waters – kto by pomyślał, że Gilmour może się miło wpasować w czysto bluesowe klimaty?

Jednak podkreślam – Gilmour błyszczał najbardziej tylko w Pink Floyd: gdy obok siebie miał Rogera Watersa. Zgoda – obaj panowie nie żyli w jakiejś osobistej głębszej przyjaźni, ale muzycznie razem – przynajmniej do The Wall – tworzyli genialnie. To ich odmienne wizje przyszłości zespołu spowodowały najpierw wydanie dość niezwykłej płyty The Final Cut i następnie rozpad grupy, lub ściślej – odejście Watersa. The Final Cut to głównie dzieło Watersa wspomaganego tylko sporadycznie przez gitarzystę – pozostali muzycy Floydów w zasadzie tylko asystowali. Ale mimo tego, że The Final Cut nie jest czystym Pink Floyd i odstaje wyraźnie od gęstego i urozmaiconego kolażu znanego z The Wall, to jednak jest pomostem do dzieła wręcz genialnego: The Pros and Cons of Hitch Hiking, które łącznie z The Wall i Final Cut tworzą pewną autobiograficzną (Watersa) całość.

I ponownie w mojej ocenie mamy do czynienia z taką samą sytuacją jak przy Gilmourze – Waters po wspomnianym albumie solowym już nie zaoferował niczego poruszającego. Radio K.A.O.S. (1987) to już tylko rytmiczna i ułatwiona wersja Autostopu.
Waters bez Pink Floyd jest tylko ikoną bez przyszłości.

Obaj muzycy poniekąd podzielili się rocznicowymi okazjami w Polsce. Waters z swoją operą Ca Ira będzie składał hołd ofiarom poznańskiego czerwca 1956r. Natomiast Gilmour będzie częścią gdańskich ochodów rocznicy Sierpnia 80.
Co do samego koncertu gitarzysty Pink Floyd w Polsce, to cieszę się z tego koncertu. Dla mnie zapowiada się on o wiele atrakcyjniej niż mierne elektroniczne brzdąkanie J.M.Jarrea sprzed roku. Przede wszystkim będzie tu muzyka, a nie udawanie muzyki. Niestety będzie kłopot z oglądnięciem tego widowiska w tiwi, bo telewizja reżimowa nie dogadała się z organizatorami występu i prawa do spektaklu przejął Polsat:

Stacja ta nie przeprowadzi jednak transmisji z tego koncertu, gdyż – jak twierdzi Plakwicz – nie ma szans, żeby muzyk zaakceptował transmisję koncertu przez komercyjną telewizję. Show byłego lidera Pink Floyd będzie nagrywać 35-osobowa grupa telewizyjna z Londynu. Nagranie będzie mogło być potem wydane na płycie DVD.

Więc generalnie z oglądania Gilomoura na szklanym ekranie na żywo lub w retransmisji nici.
A szkoda.

nabyłem Sony Alpha A100 arrow-right
Next post

arrow-left Lepper oknami stoi?
Previous post

  • adam zygadlewicz

    27 sierpnia 2006 at 13:12 | Odpowiedz

    masz duzo racji! rozstanie DG z RW wyszlo na dobre jedynie Watersowi… dorobek DG solo nie jest az tak wciagajacy.

    co by nie mowiac o ich losach w pojedynke szacunek dla jednego i szacunek dla drugiego :) majac tyle kasy na koncie, bedac na ustach kazdego fana muzyki trzeba miec duzo odwagi aby w podeszlym wieku ryzykowac i wystawiac sie na probe

    CA-IRA zrobila na mnie niesamowite wrazenie i chyle czola przed panem RW jak i p. Jozefowiczem….szkoda ze moj kontakt odbyl sie za posrednictwem tv

  • kapelan

    29 sierpnia 2006 at 16:47 | Odpowiedz

    Piękny był koncert. Niestety Gilmour głosowo nie dawał rady w górnych partiach, choć umiejętnie to tuszował.

  • empiryk

    29 sierpnia 2006 at 20:43 | Odpowiedz

    Wotam cię Tomaszu serdecznie! Zazdroszczę ci, że tam byłeś. Co do głosu – no wiesz – w końcu gość ma 60tkę na karku, więc to już nie to … Choć jak tak sięgnę pamięcią, to Gilmour ma łatwiejsze zadanie niż taki Jon Anderson z Jethro Tull … który też usiłował reaktywować swoją flagową grupę (z dość przeciętnym skutkiem).

  • Bonsai

    2 września 2006 at 14:25 | Odpowiedz

    Przez jakis czas bardzo zalowalam, ze nie moglam byc na koncercie Glilmour’a. Chwilowo jakos mi sie udalo uporac z tym uczuciem…i jakos z perspektywy czasu nie wydaje mi sie to niczym wyjatkowym. Koncert…jednym bardziej sie podobal- innym mniej. Ja cos tam slyszalam z balkonu….

  • empiryk

    2 września 2006 at 21:04 | Odpowiedz

    … czyli bonsai – załapałaś się na VIPowskie miejsce! ;]

  • Bonsai

    4 września 2006 at 8:13 | Odpowiedz

    O tak, nawet bardzo VIP’owskie bylo.cieplo, herbata w ulubionym kubku.lepiej byc ne moglo:)

  • meak

    5 września 2006 at 12:34 | Odpowiedz

    Tak, dla mnie również PF kończą się na Final Cut. Chociaż najbardziej lubię dużo wcześniejsze płyty, np. Ummagumma. I kiedy słyszę zachwyty nad płytami po zejściu PF, już bez Watersa, to zastanawiam się, jak można się zachwycać tymi bezdusznymi schematami…

  • empiryk

    8 września 2006 at 16:02 | Odpowiedz

    A tu jest ciekawa recenzja/sprawozdanie z koncertu Gilmoura:
    http://www.infomusic.pl/ind

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *