rozmowy kwalifikacyjne na praktykę
- By Krzysztof Kudłacik
- In obyczaje
- With 24 komentarze
- On 10 sie | '2006
Od pewnego czasu mam nowe obowiązki. I w tych ramach postanowiłem przyjąć na początek praktykantkę/nta do serwisu czatowego. Po ogłoszeniu w Internecie wybraliśmy grupę osób, które zaprosiliśmy na rozmowę. Zgoda – to jest tylko nieodpłatna praktyka, która w zasadzie daje poza doświadczeniem także wpis w papiery. Nie daje zarobku. Ale zaskoczyła mnie dziwna postawa kandydatów – jakby im nie zależało. Przychodzili niemal całkiem nie przygotowani.
Nie rozumiem tego. Jak staram się o przyjęcie gdzieś-tam, to przecież muszę się jakoś przygotować, żeby najpierw: nie wyjść na niekompetentnego lenia, a do tego zrobić jakieś wrażenie – coś takiego, dzięki czemu zostawię ślad pamięciowy u rozmówcy/wców.
Nic takiego się nie stało!
Dziwne to i zaskakujące. Zdaję sobie sprawę, że starający się o praktykę są spięci i stremowani, ale ja też tak się czuję przez pierwsze 60 sekund. Potem już jest z górki. Sam nie wiem, co jest przyczyną tego stanu rzeczy? Czy obecnie powszechna jest postawa: bo mnie się należy? Być może niektórzy tak sobie myślą. Albo że wystarczy wyklepać tych kilkunastu zdań CV/listu motywacyjnego i ci po drugiej stronie to kupią i wezmą za dobrą monetę?
Skoro wysłali swoje zgłoszenia do czatu, to wypadałoby chociaż na szybko obejrzeć aplikację i zobaczyć jak to się je? Zrobiły to może trzy osoby. Porażka. Na szczęście znajomość aplikacji nie była ani jedynym, ani głównym kryterium, więc całą rozmowę kierowaliśmy na inne tory niż weryfikacja biegłości użytkowania czata. Chcieliśmy poznać ich bardziej jako osoby, które mają określony charakter, coś lubią, a czegoś innego nienawidzą – i głównie: jak radzą sobie w kontaktach z innymi – w szczególności w sytuacjach napięcia. Czy są w takich okolicznościach reaktywnymi cholerykami, czy przebiegłymi/mściwymi cwaniakami etc.
To właśnie – raczej pozamerytoryczne – kryterium ratowało na szczęście sytuację.
Całe te rozmowy były dla mnie dość kształcące – zobaczymy, czy dokonany wybór był właściwy?
empiryk
12 sierpnia 2006 at 13:57 |
@walth
żeby dostać od kogoś pieniądze, to trzeba coś wartościowego zaoferować drugiej stronie, prawda? Z tej mojej drobnej obserwacji wynika jedno: że niewielu to umie.
Piotr [PMD]
12 sierpnia 2006 at 15:14 |
@ogół dyskutantów
Płacić – nie płacić; oto jest pytanie.
Dla mnie sprawa jest jasna w tym sensie, że obie strony muszą coś z tego mieć. W najprostszym przypadku : praktykant papierek, praktykodawca – satysfakcję z dobrego uczynku. Najważniejsze jest jednak, aby obie strony dobrze wiedziały, czego mogą oczekiwać i traktowały siebie poważnie. Dwa razy zdarzyło mi się faktycznie pracować za darmo w sensie finansowym. W obu przypadkach uważam, że nie wyszedłem na tym źle. Na jednej praktyce sporo się nauczyłem, w innej miałem okazję 'bez ryzyka’ sprawdzić się w prawdziwej, realnej działaności. Fakt, że jedna skończyła się świetnie, a druga wręcz przeciwnie – ale istotne jest to, że układ był od początku jasny. Nie widzę problemu, uważam że praktyki mogą być zarówno płatne jak i darmowe. Kwestia dogadania.
Kiedyś na uczelni reklamowała się znana, i 'kasiasta’ firma zajmująca się ściąganiem długów. Szukali osób na 3 miesięczną, darmową praktykę. Wymagania nie z tej ziemi, a w zamian zaświadczenie. Po własnych doświadczeniach wiem, że przy skali problemów jakie mogą występować w ich sieciach, po prostu szukali darmowej siły roboczej. Zresztą, podobnie postępował jeden z banków oraz .. co już było najciekawsze … jedna z instytucji unijnych.
@empiryk
"Praktykant to nie pracowanik" – tutaj moim zdaniem dużo zalezy od charakteru praktyki; oczywiście są takie, w której praktykant jest pewnym obciązeniem. Mogą być też takie, po których praktykant faktycznie zostawi po sobie jakiś tam dorobek. I znowu – ja miałem okazję być na obu tych pozycjach. Uważem, że w tym drugim przypadku, praktykantowi nalezy się jakieś wynagrodzenie – nawet nie w sensie pieniędzy, ale w zalezności od możliwości danego pracodawcy : wycieczka po firmie, przysłowiowy "uścisk ręki prezesa".. coś w tym stylu. Nie tylko masowo drukowany "papierek".
A ponownie : ponad wszystko kwestia wolności gospodarczej i porozumienia. Skoro obie strony się zgodziły, to mają, jak ustaliły…
Piotr [PMD]
12 sierpnia 2006 at 15:21 |
@empiryk
Zapomniałem dopisać :)
Moim zdaniem, i tak wartość większości praktyk nie polega na zarobionych tam pieniądzach czy zdobytym doświadczeniu związanym z przedmiotem praktyki wpisanym do umowy, ale na tym o czym się będzie rozmawiać z innymi pracownikami, w zobaczeniu 'branży’ od środka a czasem i nawiązaniu kontaktów.
Grzegorz Kwolek
Nie byłbym tak radykalny w osądach, w XXI wieku ;) ; przykładowo, dla mnie, istnieją zajęcia do których wykonywania nawet mógłbym dopłacać, gdybym tylo był w stanie, a są i takie, których nie zamierzam się podejmować choćby w nagrodę oferowano złote góry pełne pięknych blondynek.
empiryk
12 sierpnia 2006 at 16:58 |
Dokładnie tak – wynagrodzenie dla praktykanta jest możliwe w niektórych praktykach. To już napisałem wcześniej. Tu się zgadzam. Moje stanowisko jest takie właśnie: z góry sytuacja ma być całkiem jasna dla obu stron – jeśli ktoś uważa, że będzie dla niego korzystnie poświęcić miesiąc na darmową praktykę, to nie widzę przeszkód. Ale stanowczo nie zgadzam się, aby z tego powodu, iż jakaś tam praktyka jest darmowa, to można do niej podchodzić lekceważąco bo skoro mi nie płacą, to ja też nie będę się starał — taka postawa jest karygodna.
I jeszcze jedno: są różne stopnie wtajemniczenia zawodowego – najniższym jest właśnie podstawowa praktyka zawodowa, wyżej jest praktyka rzemieślnicza (czeladnicza, mistrzowska etc.), potem przysposobienie do zawodu, dalej – okres próbny do zatrudnienia właściwego, i wreszcie normalna praca… i tak dalej. Nie zapominajmy, że to są często bardzo odmienne sytuacje. My tu mówimy o tym najprostszym i najniższym poziomie.
Grzegorz
13 sierpnia 2006 at 13:07 |
Krzychu,
Sprobuj spojrzec na to z perspektywy makroekonomicznej.
Przeciez tabuny praktykantow, wykonujacych za darmo nieraz nawet przez okres 6 miesiecy zadania wykwalifikowanych pracownikow po prostu psuja rynek pracy.
Czesto spotykam sie z firmami ktore wola przyjac 6 darmowych praktykantow niz 1 doswiadczonego pracownika.
I takie zachowania trzeba tepic.
Piotr [PMD]
13 sierpnia 2006 at 20:02 |
@Grzegorz
Plotki głoszą, że Duży Polski Producent Oprogramowania postępuje w bardzo podobny sposób. Efektem jest olbrzymia rotacja kadr i spadająca jakość dotąd cenionych produktów. Co do tępienia takich zachowań – tym powinny się zająć mechanizmy rynkowe. Jeżeli oczywiście jakieś funkcjonują jeszcze … :(
[b]@empiryk/b]
Pełna zgoda… ale… to gdzieś jeszcze taki podział "stopni wtajemniczenia" się uchował ? ;)
Mikołaj
14 sierpnia 2006 at 9:10 |
Krzychu, a ja trochę z innej beczki. Powiedz, czemu Onet przyjmuje na bardzo wiele stanowisk wyłącznie osoby do pracy w Krakowie, a nie oferuje tej pracy zdalnie? Przecież jak patrzę na ogłoszenia pracy w Onecie, to spokojnie 70% z nich mogłoby być wykonywane z dowolnego miejsca na świecie.
empiryk
14 sierpnia 2006 at 16:39 |
@Grzegorz
To o czym piszesz to się nazywa niewolnictwo. Ja nie znam takich przypadków. Chyba twoja własna historia w Firmie Matce była całkiem inna.
@Mikołaj
Odpowiedź jest prosta: bo nie ma takiej możliwości. Nie ma u nas pracy zdalnej. Przyczyna jest prosta – bo architektura oprogramowania nie przewiduje takich sytuacji. Serio. Oczywiście to może się zmienić, ale na dziś tak właśnie jest. Naturalnie jest spora ilość sytuacji, gdzie odpowiednio przygotowane i uprawnione osoby wykonują różne operacje (programowanie, zarządzanie etc.) zdalnie – ale to było i jest traktowane jako wyjątki od reguły. Ponadto – po drugiej stronie lusta jest (w pewnym sensie) zupełnie inaczej – dlatego popularne wyobrażenia, jakie mają internauci (także ci zaawansowani) o Firmie niemal zawsze mijają się z prawdą.
Mikołaj
17 sierpnia 2006 at 12:54 |
Przyznam, że mnie trochę zdziwiłeś. Wydawało mi się, że niedostosowanie architektury do pracy zdalnej to norma w małych firmach, zaś w dużych to się wprowadza, bo daje to oszczędności…
empiryk
17 sierpnia 2006 at 13:33 |
Ja tu nie widzę wielu okazji do oszczędności – wręcz przeciwnie. Pomyśl choćby o rzeczy tak prostej, jak konsultacja w pracy grupowej (a praca grupowa to standard) – siedząc w odległej miejscowości jesteś zdany tylko na telefony o ile zewnętrzne linie nie są zajęte. O ileż prościej zwyczajnie przejść przez korytarz i na żywo rozwiać wątpliwości lub wyjaśnić zaszły problem.
O kwestiach bezpieczeństwa wpuszczania ludzi z zewnątrz nie wspomnę.