Wczoraj z Arkiem graliśmy na Olszy w tenisa. Kort nr 9 tuż przy drzewach był wyśmienity – byliśmy osłonięci od promini słonecznych. I to był chyba pierwszy mecz w tym sezonie, który sprawił mi niesamowitą frajdę. To była ostra jazda. Powietrze gorące jak zupa z podłej garkuchni, a do tego jednak powiewy zefirka. Walczyliśmy z pełnym zaangażowaniem. Pierwszy set był dla Arka – 6:3. W drugim miałem przewagę i wygrałem 6:1. Najbardziej ubawiło mnie moje ogromne zaangażowanie – walczyłem niemal o każdą piłkę … wybiegałem się jak jakiś wariat: byłem mokry jak po prysznicu. Ale los jest niesprawiedliwy :-( kiedy już pod koniec rozgrywki po wymianie piłek przy siatce Arek chciał mnie przelobować i ruszyłem w pogoń za piłką … odbiłem ją z głębokiego obrotu na ugiętych nogach; niestety byłem zbyt rozpędzony i po odbiciu piłki rzuciło mnie na kolano (lewe, obrotowe) i wtedy zadziałało ciało – odruchowo wykonałem stndardowy pad z przewrotem w przód i powstaniem do pozycji na ugiętych nogach; nawyki, behawior są zabawne :-) szkoda tylko, że z judo rozstałem się 12 lat temu. A przygodę z tenisem zacząłem. Jak to się ten sport przeplata jeden z drugim. Los jest niesprawiedliwy, bo nie dość, że moja obrona była autowa, nie dość, że Arek pilnując mojego odbicia nie zobaczył tej akrobatycznej parady, to jeszcze na dodatek – poniważ cały byłem mokry – lądowanie na korcie spowodowało, że zamieniłem się w znacznym stopniu w kotlet panierowany mączką cegalstą ;-)
(więcej…)